Czerwone latarnie
Podczas mojego ostatniego pobytu w Polsce pokupowałam sobie wszystkie dostępne babskie gazety i przeczytałam hurtem.
Ogłupiło mnie. I to bardzo. Ale postanowiłam zastosować się do jednej rady, którą sugerują wszystkie trenerki, psycholożki, coache i wyznawcy sama już nie wiem czego – mianowicie wyszłam ze swojej strefy komfortu.
Czyli – nie przepadając za podróżami zgodziłam się ochoczo na propozycję męża, aby pojechać doAmsterdamu.
Po raz pierwszy chciałam przygotować się solidnie do wizyty w obcym miejscu i kupiłam przewodnik po mieście.
Nie ukrywam zaciekawiła mnie Dzielnica Czerwonych Latarni i jak już dojechaliśmy do Amsterdamu pobiegłam tam od razu.
Z dwójka dzieci i mężem. Mistrzostwo świata. Kura domowa, matka dzieciom i żona mężowi – jak głupia do Wiadomo Jakiej Dzielnicy. A tam – dupa. Metaforyczna, bo tych prawdziwych i wyuzdanych jakie miałam dziką nadzieję zobaczyć nie było.
Pewnie spały i odpoczywały, bo szukałam ich około południa. Albo patrzeć nie umiałam, bo z równie rozbieganym spojrzeniem rozglądałam się za surowym śledziem w bułce – ale tego znalazłam. Pyszny.
Ale po kolei, bo za bardzo się rozpędziłam.
Wjechaliśmy do Holandii i od razu pokochałam ten kraj. Od pierwszej krowy na zieleńszej niż wszędzie indziej trawie i pierwszej stacji benzynowej, gdzie rzuciłam się na ciekawie wyglądające kiełbaski. No i w tej Holandii wszyscy mówią po angielsku!
Po bardzo francuskiej Francji to był dla mnie szok.
Ale wracam do Amsterdamu. Piękne miasto. Mówię o architekturze, bo ilość ludzi tam chodzących, siedzących, zwiedzających, oglądających, jedzących i jeżdżących na rowerach przeraziła mnie.
Serio.
Ja wiem, że ktoś może mi zarzucić porównywanie Strasbourga do Amsterdamu – że to jak wieś do miasta, ale ten dziki tłum wpędził mnie w jakieś lęki.
I rowery!!!! Kocham te rowery i fakt, że w mieście są ścieżki rowerowe i że można sobie jeżdzić i tak dalej, ale rowerzyści w tej Holandii to jakiś horror! Jeżdżą jak chcą i gdzie chcą, co chwilę trąbią i dzwonią…ech – czy zaczynam narzekać jak zgorzkniała baba? Podkreślam – ja też jeżdżę na rowerze! Ale kulturalnie;)
No i wszędzie unoszący się charakterystyczny, słodki zapach pewnego zioła.
Mnie to tam akurat nie jara i nie wpędza w stan ekstazy, ale część dzikiego tłumu była zachwycona możliwością zakupienia i zapalenia w środku miasta i na legalu. Skutki było widać gołym okiem. Przodowali w tym niestety nasi rodacy.
Zresztą bardzo dużo Polaków w tym Amsterdamie. Co chwilę na ulicy słychać było nasz ojczysty język.
W Muzeum Figur Woskowych Madame Tussauds też – pewna pani rzuciła radosną kurwą jak zobaczyła woskowego Brada Pitta. Ja tam aż tak zachwycona nim nie byłam. Ok, zrobiłam sobie z nim zdjęcie, ale do Angeliny to nawet nie podeszłam.
I znowu będę marudzić, bo mnie to muzeum to dupy nie urwało. Fajne – ok, ale jakieś takie małe i tych figur niezbyt dużo.
Czy coś mi się zatem podobało w Amsterdamie?
Tak!
Miasto ogólnie piękne. I te kanały! I na kanałach tyle łódek, łodzi, motorówek – o tym , że każda pływa jak chce nie wspomnę, bo własnie postanowiłam nie narzekać:)
I frytki mają pyszne. Słyną przecież z frytek. I miliona sosów, z którymi je podają. Z keczupem nie – dla nich to podobno profanacja – frytki z keczupem. Fu
Tyle o Amsterdamie. Było super:)
Jutro znowu zamierzam wyjść poza moją strefę komfortu. Tym razem Lazurowe Wybrzeże:)
KOMENTARZE