Marceli Szpak zwiedza świat
Ze mną to chyba jest coś nie tak.
Nie jestem zwierzęciem podróżniczym ale jak siedzę długo w domu – w jednym miejscu to zaczyna mnie nosić.
To chyba sprawa telewizji – a właściwie częstych wyjazdów w celu zapowiadania pogody z najdziwniejszych miejsc.
Kiedyś to się nawet zastanawiałam czy wydawcy organizują sobie jakieś wewnętrzne konkursy na wymyślanie coraz oryginalniejszych miejsc do których mogą wysłać Sienkiewicz z mapą pogody. Organizowaliście?:)
Ale wracając do tematu – po trochę spokojniejszym podróżniczo okresie znowu zaczęłam sobie myśleć, że dawno gdzieś mnie nie było.
I wymyśliliśmy z mężem, że może pojedziemy do Genui. Włochy, Italiano, pizza, makarony, szał.
Jako że ja jestem wiecznie na diecie i wiecznie myślę o jedzeniu ochoczo przystałam na ten pomysł.
Już widziałam siebie przy stercie makaronu z kieliszkiem wina – albo i nawet cała butelką. A co tam. Włochy – tam się żyje…
Zaplanowaliśmy trasę, zapakowaliśmy auto i hejże – jedziemy – tak – dzieci też zapakowaliśmy
Dlaczego nie samolotem? Bo ja się boję latać a poza tym mam jakiś taki komfort psychiczny wiedząc, że w aucie mam wszystko blisko siebie.
Taki ruchomy domek. Czasem sobie myślę, że to takie natręctwo – jak miał detektyw Monk. Właściwie to zupełnie inne ale coś w tym stylu.
Przecież wiecie o czym mówię;)
Zapakowani wyruszyliśmy bladym świtem o 10.00 ku przygodzie.
Trasa – ze Strasbourga do granicy- do Szwajcarii – potem Włochy. Jakieś 600 km.
Pykniemy w 6- 7 godzin z postojami na zatankowanie, jedzenie, siku i takie tam.
O Panie Boże…gdybym tylko wiedziała….
Granica. Wjeżdżamy do Szwajcarii.
Dzień dobry – Good morning – Guten Tag – pan na granicy bardzo miły, uśmiechnięty- gotowy do przyjęcia kasy.
Nie żartuję – 40 euro trzeba zapłacić za winiety, żeby poruszać się legalnie autostradami po tym pięknym kraju.
Miałam taki pomysł z cyklu heheszki – czy gdy przyznam się panu, że mam kredyt we frankach to z litości nad moją głupotą podaruje nam tę opłatę i pozwoli jechać za darmo ale jakoś nie przeszło mi to przez gardło;)
Jesteśmy, jedziemy.
Jest pięknie. Trawa zielona, równo przystrzyżona nawet tam gdzie nie spodziewałabym się tak skoszonej trawy. Ciekawe jakim cudem dostał się tam pan/pani z kosiarką – w tak niedostępne miejsca..Hmm..
Są i krowy. Brązowe. Jakaś część mojej podświadomości wypatrywała fioletowych z wiadomo jakim napisem ale moja córka – jak się okazuje, która wie wszystko- powiedziała mi, że w szkole pani nauczycielka powiedziała im, że ta firma z czekoladą od fioletowej krowy to wcale nie jest ze Szwajcarii tylko z Niemiec.
Mój świat runął.
To prawie tak jak wtedy gdy dowiedziałam się że Modern Talking wcale nie byli z Anglii tylko też byli synami niemieckiej ziemi.
Ale nie poddaję się.
Jedziemy dalej.
Piękne góry. Dookoła nas przyroda zaczęła pokazywać swoją potęgę. Ależ człowiek czuje się mały w tym swoim śmiesznym autku w obliczu gór.
Pięknych, wysokich, dotykających prawie nieba i zasłoniętych częściowo przez chmury. Jest respekt. Ogromny.
I tak przedzieramy się otoczeni wspaniałymi widokami pokonując kolejne tunele.
Szwajcarzy to jednak musieli się mocno napracować przy tych swoich górach drążąc te tunele. Co chwilę tunel w górze. Krótszy, dłuższy, ładny, ładniejszy, oświetlony i nie oświetlony. Może im też pomagali kosmici – tak jak w Egipcie przy piramidach. Hmm..?
O rety – myślę sobie – ale super te tunele.
Nagle mąż mój mówi, że była informacja że przed San Gotthard – to najdłuższy na tej trasie tunel który ma 17 km (17 km w górze!!! Masakra – klaustrofobia pełną gębą) jest korek na dwie i pół godziny.
Pomyślałam sobie, że to chyba jakiś żart.
Jak można stać tak długo w korku na dwupasmowej autostradzie kiedy tak świetnie się jedzie!
Mąż z praktycznym, męskim podejściem zaczął szukać trasy alternatywnej a ja z typowo optymistycznym nastawieniem doradziłam, żebyśmy jechali po bożemu – przecież zanim tam – do tego tunelu dojedziemy a mamy do niego jeszcze 70 km to ten korek zdąży się trzy razy rozładować.
I w tym momencie stanęliśmy. Na cztery godziny.
Cztery godziny!!!! 70 km w cztery godziny!!! W cywilizowanym kraju!!! W Szwajcarii!!!
To było dla mnie nie do pomyślenia.
Ale przypomniałam sobie, że w newralgicznych momentach historii – typu wakacje, długi wolny weekend, święta nie tylko my ruszamy w trasę.
Jak się okazuje pół Europy też.
Całe szczęście, że zrobiłam kanapki na drogę bo chyba padlibyśmy z głodu w tym korku. No dobra – mieliśmy jedną i to dla Kuby- ale dało radę;)
Po czterech godzinach dowlekliśmy się do tego San Gotthard i 17 km pod ziemią.
Dziwne uczucie. W sumie udawałam, że mnie nie rusza ale było dziwnie.
Potem juz tylko znowu góry, znowu śnieg na szczytach i znowu piękne widoki.
I nagle- ITALIA! Buongiorno!
Makarony!!! Pizza!!! Prosecco!!! Kocham, kocham!!!
Do Genui dojechaliśmy o 22.00.
600 km w dwanaście godzin – mistrzostwo świata!
Ale przecież życie we Włoszech – myślę sobie – zaczyna się po 22.00!
Szybko do hotelu, dzieci umyjcie rączki i na miasto. Wino, pasta, tu się żyje!!!
Rano – zatrucie pokarmowe
Ciąg dalszy nastąpi
Pani Marzeno a ja od 2 lat zastanawiam się co się z Panią stało. Czyźby zapadła się Pani pod ziemię? Dopiero dzisiaj oglądając Pnś coś mnie tknęło i wygooglowałam Pani nazwisko a tu szok. Jest Pani za granicą. I muszę powiedzieć źe to ogromna strata źe nie opowiada juz nam Pani o pogodzie w tak barwny piękny sposób źe nawet jak padało wiało i było ponuro to jednak Pani uśmiech rekompensował wszystko i łatwiej było wyjść z domu. Fajny blog będę tu zaglądać regularnie. Proszę o wpisy oraz zýczę duźo usmiechu i optymizmu na co dzień. Wszystkiego dobrego dla Pani i całej rodzinki. Proszę teź kiedys wrócić do nad i do tv! Pozdrowienia
Dzień dobry Pani Aniu,
ależ miłe słowa z samego prawie rana:)
Pozdrawiam serdecznie!
Pani Marzeno przeczytałam juź prawie wszystkie wpisy i dotarłam do ostatniego czyli pierwszego! Ach i juz rozumiem ze nie chce Pani tej tv, o tej pogodzie itp. itd. i rozumiem to. Niemniej jednak myśle ze pogodynką była Pani najlepszą w naszym kraju no i nich tak zostanie. Pozdr.
Pani Aniu!
Dziękuję jeszcze raz:)